Zadzwonił do mnie mój krewki przyjaciel Maurycy. Ściśle biorąc, zadzwonił i … nic.
- Albo jego telefon z tarczą obrotową się popsuł – pomyślałem – albo dzieci się bawią.
- Gustloff ! – słyszę nagle.
- Wiem – mówię. – Zatonął. Raczej dawno.
- Nie w tym rzecz – zdenerwowała się słuchawka.
- Na fiordy już nie popłynie – jąłem obstawać przy swoim.
- A o redemptorystach z kościoła pod podwójnym wezwaniem w Gdyni ty słyszał?
- Słyszał – wszedłem w styl.
- To dobrze, że nie mam jakiegoś redempterodaktyla pod ręką – bulgotało w gardle Maurycego.
- Maurycy – jąłem lać oliwę na pierwsze fale – cały kraj huczy od tego, nie mówiąc o wyciu dziennikarza z Dziennika Zachodniego, który co słowo, to albo łże albo przesadza. Każdy zaklina się na swoją "prawdę i tylko prawdę", i każdy ma trochę racji. Faktem jest jednak, że to Niemcy rozpętały tę cholerną wojnę i to Niemcy ponoszą odpowiedzialność za śmierć milionów ludzi, w tym własnych obywateli. Kto policzy wszystkie statki storpedowane przez U-Booty w czasie dwu wojen światowych i cywili zabitych w czasie ucieczek przez Stukasy we wszystkich krajach Europy. Trudno wymagać od ruskich, żeby trzymali się peryskopu i sprawdzali papiery pasażerów statku, a zwłaszcza okrętu transportowego pod banderą wojenną..
- Ale ja nie o tym mówię! – wrzasnął Maurycy.
Przyznam, że nieco zdurniałem.
- Czyżbyś podzielał moje zdanie – zacząłem dywagować – że w gruncie rzeczy dzieci dzieciom i baby babom równe? Niemieckie – naszym, nasze – ruskim, i tak dalej? Że winna jest przede wszystkim przeklęta wojna, i że dlatego, mimo wszystko, na niemieckiej szalce wstępnie spoczywa niezły ciężarek?
- Kurwa! – nie zamierzał gasić ognia pod swoim wzburzeniem przyjaciel. – Czy ty mi dasz dojść do słowa?
Postanowiłem dać mu dojść do słowa.
Między innymi z obawy, że po szrapnelu "kurwa" może nadlecieć prawdziwy Tomahawk.
- Oui ? – wydelikaciłem się po francusku.
- Zgodzisz się – zsunął się na pojednawczy ton Maurycy – że gdyby Niemcy, z Polski czy z Niemiec, wystawili sobie tę i jeszcze sto podobnych tablic na jakimś domu, w parku, na plaży czy nawet w porcie, to nie byłoby żadnej sprawy?
- Byleby tylko nie finansował tego Urząd Miejski – dorzuciłem klauzulę.
- To powiedz mi – zaczął z powrotem wznosić głos Maurycy – czy kościoły są od tablic? Zwłaszcza tablic o ewidentnym zabarwieniu politycznym?
Zaczynało mi świtać, o co chodzi Maurycemu. Klucz w zamku zaczynał się kręcić.
A Maurycy kontynuował:
- Zawsze myślałem, że kościół, jako budynek, to miejsce gdzie jest tabernaculum i gdzie ludzie zbierają się na modlitwę i mszę. A nie cmentarz czy targowisko próżności! Ani plac defilad!
(Już w tej fazie powinienem dorzucać wykrzykników, ale ograniczę się do ostrzeżenia – powinno ich być dużo, i coraz więcej!)
- Patrz, czego nie ma w kościołach: poczty, sztandary, tablice, tabliczki, pomniki, pomniczki, rzeźby, płaskorzeźby, sarkofagi, trupy wyschłe, zaschłe i świeże – wszystko to w miejscu, w którym powinien być Bóg Żywy i przyszłość, skupienie, modlitwa i marzenie. A tu trupy i pieniądze...
- Memento mori – spróbowałem na wszelki wypadek. – "Pamiętaj na śmierć". Czyż śmierć nie jest etapem w drodze do życia wiecznego? Czyż …
- Jest! – zagrzmiał telefon. – Ale w tych kościołach jest pełno śmierci za pieniądze. Jeśli w żadnym kościele nie ma grobu chłopa pańszczyźnianego, który przeżył życie jak prawdziwy święty, to ma nie być sarkofagu księżnej, która miała stu kochanków i zdechła z przejedzenia. Ani żadnych tablic pamiątkowych, bo na to są inne miejsca. I to takie, gdzie pod okiem policji zainteresowane strony będą sobie mogły wybijać zęby spokojnie i z precyzją!
Zacząłem intensywnie milczeć. Przygotowany na ten punkt widzenia raczej byłem. Wyznam, że nie lubię tradycji porcjowania świętych i wystawiania na widok publiczny ich szczątków w postaci relikwi. Jakby nie wystarczyły ewentualnie puste relikwiarze z karteczkami, o których świętych chodzi!
- Maurycy – zacząłem.
I skończyłem. Po drugiej stronie nie było nikogo.
Wypadało docenić gest.
Mój krewki przyjaciel miał z pewnością jeszcze wiele do powiedzenia, ale musiał się bać o moje uszy, moje nerwy i mój sen.
Jeśli tak, to i ja zaniepokoję się stanem nerwów i perspektywą snu Czytelnika, i pójdę się czegoś napić.
Jeśli jednak Maurycy zadzwoni od nowa, to nie będę miał wyboru i wrócę.
R.