Czasem dzwonię do Rozpuszczalnika.
A on uparł się niektóre rozmowy publikować (coś wspomina o armatach z zatoki Saint-Tropez).
Ostatecznie, dlaczego nie ?!


piątek, 7 grudnia 2012

W kurniku u Lisa (2)





Chociaż "pokłosiowy" program Tomasza Lisa obejrzałem z opóźnieniem, to bez opóźnienia poddałem się pragnieniu spłukania z siebie wrażeń. Było po piątej, więc mogłem płukać z umiarem i na siedząco.

W oczach wciąż miałem widok komisarza politycznego Lisa, nadającego rytm gdakaniu zaproszonych kur oraz obraz hetmana Żebrowskiego z taką miną, jakby pierwszy raz w życiu widział kury wysiadujące lisie jaja.
 
Drobiowy tercet składał się z komediantów Pszoniaka i Olbrychskiego, z dodatkiem Dariusza Jabłońskiego, producenta dzieła filmowego "Pokłosie", o którym Anna Pietraszek powiedziała, że ma wzbudzać w młodych Polakach odrazę do Polaków, a w młodzieży izraelskiej "ma rozbudowywać pokłady panicznego strachu przed Polakami".
 
 

Kura Pszoniak wydała mi się cyniczna i wolna od jakichkolwiek "uprzedzeń" cywilizacyjnych i patriotycznych. 
 
Kura Olbrychski w każdej sprawie przerastała polityka Niesiołowskiego, nie dorastając jednak do męża stanu Palikota. 
 
Robiąca zw kinematografie kura Jabłoński potrząsała równocześnie blond lokami i chomikowym obliczem, żądając ukrócenia języka nienawiści przez wyrwanie go z narodowej paszczy.

- Liczą na masowego barana, któremu wełnę czesze Blumsztajn z Siurakowskim - rozległo się, zanim jeszcze udało mi się poderwać słuchawkę. Który to już raz w moim krewkim przyjacielu Maurycym przyrodzona gwałtowność wzięła górę nad elementarnymi obowiązkami chronologii.
- Co ma pokrycie w rzeczywistości, niestety - wrzuciłem do słuchawki równie niecierpliwie.

Kilkusekundowa cisza została przez nas obu poświęcona kolejnym ministrom edukacji narodowej i tym różnym redaktorom płatnej bibuły papierowej i wizualnej, którzy po Magdalence wspólnie podjęli się nakładania na obywateli kagańca oświaty. Pod powierzchnią tej ciszy aż kłębiło się od sformułowań, których publicznej recytacji ani ja, ani Maurycy nie podjęlibyśmy się, chyba że na mękach.

- Popatrz - jako pierwszy porwał się do lotu Maurycy - przecież żaden z tych baranów nie raczył zauważyć, że gwałtowność protestów przeciwko paskudztwu Pasikowskiego, podobnie jak mało wytworny język internautów, biorą się z bezradności społeczeństwa wobec rządów orkiestry, poruszającej się nad głowami obywateli w pancernym nocniku, pod banderą dobroczyńcy ludzkości Sorosa.
 
Nie mogłem nie dostrzec, że Maurycy zakwalifikował gości Lisa do parzystokopytnych, podczas gdy ja widziałem ich w kategorii "drób domowy". Zastanowił mnie również fakt, że Maurycy wypowiedział się bez językowego kłusownictwa. Moje zdumienie miało mieć jednak żywot muchy w świeżej pajęczynie:
- No bo kurwa - wrócił do równowagi przyjaciel - jak taki Pszoniak może pobekiwać...
- gdakać - zaproponowałem.
- gdakać - zaakceptował kurzą wersję Maurycy - że aktorów amerykańskich nie spotyka żadna krzywda, bez względu na to, kogo poprą w wyborach prezydenckich.
- Pod warunkiem, że obaj kandydaci na kolanach oświadczą się pewnemu bliskowschodniemu państewku, które samo sobie ciągle wydaje się za małe - uzupełniłem z zamiłowania do porządku.
- No bo kurwa - powrócił do sprawdzonego początku zdania przyjaciel - takiemu palantowi powinna się przypomnieć historia Marlona Brando po uwagach na temat władców Hollywood albo przygody Mela Gibsona po nakręceniu "Pasji".
- Co fakt, to kurwa fakt - nie zawahałem się przed sprawieniem retorycznej przyjemności Maurycemu.
 
 
- Gdyby w tych samych Stanach - galopował przyjaciel - na podstawie książki Johna T. Grossa, producent Apfelbaum (d. Jablonsky) wyprodukował, a reżyser Grasshopper (d. Pasikovsky) wyreżyserował film o tym, jak sprawiedliwy Amerykanin z Dakoty, grany przez aktora o nazwisku Rat, jest maltretowany przez zbydlonych farmerów za szukanie śladów egzekucji grupy Indian, dokonanej w stodole przez ich protestanckich przodków przybyłych na Mayflower , to starozakonna krytyka zaplułaby się od pochwał, a film miałby główną nagrodę w Cannes. Mimo że biały Amerykanin pukałby się w czoło. Ale taki film mógłby ujść bezkarnie dlatego, że Indianie żyją na folklorystycznym marginesie i nie wtrącają się do władzy.
Sam nie wiem, kiedy zacząłem unosić się z fotela i zapinać guziki nieistniejącej marynarki. 
 
- I patrz kurwa - ciągnął bezlitosną konkluzję Maurycy - w Polsce starozakonna krytyka również zapluwa się od pochwał, a Złota Palma w Cannes wydaje się bardziej pewna, niż Grand Prix za jakiś ewentualny "Dyskretny urok księdza pedofila".
- A nasz naród - wpiłem się ze swojej strony zębami w wykładaną przez przyjaciela prawdę - nie chce zauważyć, że Polską również Indianie nie trzęsą!
- Indianie nie żądają od nas miliardów dolarów! - krzyknął Maurycy.
- I nie występują masowo o nasze paszporty - przekrzyczałem Maurycyego.
- I nie chcą wracać milionami do Indianopolonii! - przekrzyczał Maurycy nas obu.
- Niewdzięczny i niedelikatny z nas naród - wydarliśmy się jednocześnie.
- I wredny - odpowiedziało nam echo na linii.
- I to jak wredny! - odkrzyczeliśmy echu.


Wyłączyliśmy się jednocześnie. 




A ja, od nowa w fotelu, pomyślałem sobie, że trzeba będzie pozbyć się z domu odziedziczonego po teściowej kołnierza z lisa. 
Telewidzowi jest mniej do śmiechu - swojego Lisa odziedziczył po PRL. 
I nie dość, że ten Lis mu wyżera kury, to jeszcze każe sobie za to słono płacić.